• Issuu

Anna Bolecka

Urodziła się w Warszawie. Studiowała Filologię Polską na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała jako redaktorka literatury współczesnej w wydawnictwie „Czytelnik”. Opracowała dwutomowe wydanie „Dramatów” Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej. Zadebiutowała w 1989 roku powieścią „Leć do nieba”. W 1994 roku opublikowała powieść „Biały kamień”, za którą otrzymała nagrodę im. Stanisława Reymonta. Za kolejną powieść „Kochany Franz” (1999), wyróżnioną Literacką Premierą Października 99, dostała nagrodę Pen-Clubu. Obie te powieści są przetłumaczone na kilka języków, m.in.: niemiecki, niderlandzki, duński, portugalski i francuski. W roku 2002 ukazała się powieść dla dzieci pt. „Latawce”. Stypendystka kilku fundacji niemieckich, m.in. Literarisches Colloquium Berlin. Mieszka w Warszawie, ma dwoje dzieci. Na granicy życia i śmierci rozmowa z Anną Bolecką spotkanie pierwsze maj 2001 ...pisanie książek jest niebezpieczne Pani pierwsza powieść “Leć do nieba” to książka o dziecięcej naiwności, o zadawaniu pytań, uczeniu się świata. “Biały kamień” opowiada o kresach - tych ludzkich i tych geograficznych. Z kolei “Kochany Franz”, pani ostatnia książka, dotyka mistyki, pytania idą dalej i odważniej; przechodzą kresy i przestają być od człowieka zależne. Czy trzeba nauczyć się pytać? Granice, odczucia i doznania graniczne - kresy - są we wszystkich moich książkach. “Leć do nieba” jest opowieścią o kresie dzieciństwa. Jest w niej przekraczanie progów, opis czasu granicznego między dzieciństwem a dojrzewaniem. W “Białym kamieniu”, mojej drugiej powieści, jest też wiele obrazów związanych z przemianą, narodzinami, sytuacjami na granicy życia i śmierci. W “Kochanym Franzu” idę jeszcze dalej, za moim bohaterem, któremu za wzór posłużył Franz Kafka. Jednym z jego centralnych tematów była przemiana. Zdolność zadawania pytań jest czymś według mnie podstawowym. Bez tej zdolności niemożliwa jest przemiana. Przekonał się o tym Józef K., bohater “Procesu”. Przypowieść “Przed Prawem” mówi właśnie o tym. Jeśli zadasz pytanie, znajdziesz swoje własne wejście do Prawa, jeśli nie - pozostaniesz na zawsze przed drzwiami do Prawa. Tylko zadaj pytanie... Ale w swojej pierwszej książce pytała pani zupełnie inaczej niż w “Kochanym Franzu”. Tamte pytania, zadawane przez dzieci, tylko pozornie były naiwne i proste. Tak naprawdę były bardzo trudne. To były pytania pani dzieci? Kiedy pisałam “Leć do nieba”, moje dzieci były dopiero na progu zadawania pytań. Sięgałam raczej do własnej przeszłości. Przypominałam sobie swoje własne pytania i swoje zdziwienie światem. Będąc dzieckiem czułam, że to, co spotyka mnie właśnie teraz, jest czymś wyjątkowym. Czułam też, że dorośli nie rozumieją moich doznań, niepokojów, pytań. Między światem dzieciństwa a światem dorosłych był jakiś podstawowy brak komunikacji. Nie potrafiłam przekazać im tego, co czuję, jak widzę. A jednak przeczuwałam, że kiedyś znajdę odpowiednią formę, żeby to wszystko wyrazić. Wiele lat później okazało się, że najlepszym sposobem na przekazanie niepowtarzalności dziecięcego widzenia świata jest pisanie. Tylko że magia tamtego świata, świeżość tamtego spojrzenia były już w pewnym stopniu stracone. Może pisanie jest przywoływaniem tych nie zadanych pytań z dzieciństwa? Dzięki pisaniu stała się pani odważniejsza? O tak! Pisanie, przynajmniej dla mnie, jest procesem dojrzewania. Każda książka to przekraczanie progów, kolejna przemiana. Bohaterowie dojrzewają z panią? W dwóch pierwszych książkach interesowało mnie głównie dzieciństwo moich bohaterów i tajemniczość ich świata. Pytałam poprzez nich, może za nich. Franz, bohater mojej ostatniej książki, wie, jakie pytania zadawać, choć nie zna na nie odpowiedzi. Uczyła go pani odwagi? Franz bał się świata. Świat go osaczał, niszczył. Podając mu rękę, chcąc go wydobyć z labiryntu, starałam się dodać mu odwagi. Ale przyznam, że i mnie potrzeba było bardzo wiele odwagi, żeby o nim pisać. Mój bohater ma przecież swój rzeczywisty pierwowzór, pisarza, którego życie i twórczość są komentowane na tysiące sposobów. Być może wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. On - pokazując mi swój świat bez miłosierdzia, ale i bez złudzeń, ja - wywołując go z ciemności. To nie było niebezpieczne? Wydobywanie duchów z mrocznej sfery musi być niebezpieczne. Pisanie książek też jest niebezpieczne. Oznacza często wieloletnie przebywanie w innych przestrzeniach, obcowanie z postaciami, które zaczynają żyć własnym życiem. Stają się nieprzewidywalne. Myślę, że czegoś takiego doznał Franz Kafka. Został uwiedziony przez świat “z drugiej strony”. Sam o sobie mówił, że dręczą go demony, które opuściły go dopiero u kresu życia. To był człowiek zakażony śmiercią. Tak ja go widzę. Być może wychylił się za daleko. Może przekroczył jakąś granicę, nieprzygotowany do tego dość dobrze, i ta druga strona go w siebie wciągnęła?... Nie wiem. Czy bohater może stać się obsesją pisarza - przecież swoją ostatnią książkę pisała pani prawie pięć lat? Ten bohater, a raczej krąg problemów z nim związanych, nadal mnie nie opuszcza. Ale to nie jest obsesja, to raczej pogłębienie sfery takich tematów, jak dominacja, relacje z drugim człowiekiem, poczucie obcości, poszukiwanie swoich własnych uwewnętrznionych mitów. Jeśli bohaterem jest ktoś tak bogaty wewnętrznie, skomplikowany, o takiej sile przyciągania jak Kafka - to można mówić o fascynacji. No właśnie, nie wiem, jak nazywać pani bohatera. Mówiła pani wielokrotnie, że to nie jest książka o Kafce. Czy te granice za bardzo się nie zatarły? Książka jest nie tylko o Kafce, a mój bohater to nie dosłownie Franz Kafka, no ale to jest chyba oczywiste. Powieść jest z zasady fikcją. Jeśli jednak ktoś twierdzi, że ja, opowiadając o życiu pisarza, artysty, pomijam jego twórczość, ten się myli. Moja interpretacja dzieła Kafki ukryta jest w obrazach, które przenikają i budują tę powieść. Te obrazy są związane z dominacją, przemocą, władzą, czyli tym, co u Kafki jest według mnie centralne. Także obrazy upadku i wygnania z Raju, bo ten mit bardzo go całe życie zajmował, myślał o nim, poświęcił mu wiele ze swoich ciemnych, trudnych w interpretacji aforyzmów. Także coś, co nazwałabym obrazami sobowtórowymi. I tu ciekawe jest przenikanie tego co męskie i kobiece, ciemne i jasne w naszej naturze. Poza tym mojej interpretacji losu Kafki służą też inne postacie powieści, ich historie, myśli, uczucia. A zatem pisanie może być niebezpieczne. Na pewno dla niektórych tak. Jeśli ktoś w swoim życiu przekroczy granicę między rzeczywistością i fikcją, między tym, co dane a tym, o czym się marzy. Pisanie może nas narażać na poważne niebezpieczeństwa, ale daje też szansę uniknięcia zagrożeń jeszcze większych. Powieściopisarza ratuje, moim zdaniem, długotrwałość procesu pisania. Mamy czas, żeby dojrzeć. Stefan Chwin powiedział, że czytanie jest równie niebezpieczne jak pisanie. Zgadza się pani z tym? “Książki zbójeckie”, “Madame Bovary”? Czytanie, które uwodzi, wciąga w nierealny świat? Ale to są piękne niebezpieczeństwa. Jeżeli udaje nam się zatracić w czytaniu, przeżywamy coś wyjątkowego. Nie wiem, czy wielu jest teraz czytelników, którzy tak przeżywają książki. Obawiam się, że nie. A bardzo bym sobie takich czytelników ceniła. Czy lektura książek Franza Kafki była dla pani niebezpieczną przygodą? Wielką przygodą na pewno tak. Jego książki i jego pisma intymne pozwoliły mi sformułować moje własne pytania. Prowadziły, wskazywały mi drogę. Podoba mi się ich sceptycyzm, ironia, poczucie absurdu. Kafka jest dla mnie szczególnym autorytetem, nie dzięki temu, że jasno określa swoją postawę, że odpowiada jednoznacznie na pytania, ale właśnie dlatego, że się waha, wycofuje, balansuje na granicy rozpaczy, a jednak... nie pozbawia nas nadziei. Co prawda niebezpieczeństwo czytania, nie tylko Kafki, kryje się chyba w tym, że nie wiadomo, które książki są niebezpieczne. Właśnie ten brak świadomości jest niebezpieczny. Temat nas naznacza, ale o tym nie wiemy. Ja też nie wiem, która z książek Kafki była dla mnie niebezpieczna. Ale największe wrażenie zrobiły na mnie “Listy do Felicji”, czyli jego proza epistolarna. To jest w gruncie rzeczy niezwykła “powieść życia”. Przychodzi mi do głowy jeszcze inna książka. - “Dzienniki” Zofii Nałkowskiej. To oczywiście inna osobowość twórcza i ludzka, ale może podobne w nich jest to niezwykłe odsłanianie i ukrywanie dramatu własnego życia, którego być może twórcy tych “powieści życia” nigdy do końca nie rozpoznali. Kafka chyba nie dotarł ostatecznie do swojej Jaźni. Nałkowska prawdopodobnie też nie. Jakim człowiekiem był według pani Franz Kafka? Nie wiem. Nie znałam go. Mogę tylko wsłuchiwać się w jego głos zaświadczony w tym, co pisał. Był delikatny, czasami nieśmiały, obdarzony poczuciem humoru, głęboko zraniony przez świat, niedojrzały, ale przenikliwy, wiele wskazuje na to, że pod koniec życia miał poczucie swojej misji jako pisarza, choć to starannie ukrywał. Mogłabym jeszcze długo mówić, jaki był, albo jaki mi się wydaje. W swojej książce pokazuje pani jego żydowskość, zainteresowanie teatrem jidysz, kabałą. Może właśnie w ten sposób należałoby interpretować jego twórczość? Jak już powiedziałam, interpretacji jest bardzo wiele i każda jest usprawiedliwiona, ale pana intuicja wydaje mi się trafna. Mnie najbardziej zaciekawiły jego związki z kulturą żydowską, obrazy kabalistyczne, wpływ przypowieści chasydzkich. Wiadomo że Kafka pasjonował się teatrem żydowskim, chętnie wędrował z Langerem, autorem spisanych opowieści chasydzkich, po Pradze, uczył się hebrajskiego, w ostatnim roku życia, w Berlinie, chodził na wykłady profesora Torczynera, studiował Hagadę, czyli żydowskie legendy. Nie zachwycał się bezkrytycznie kulturą Żydów ze Wschodu jak Max Brod, a jednak coś z tego głęboko w niego wniknęło. Uważam, że mimo swego sceptycyzmu i pewnego chłodu emocjonalnego, odnajdywał w sobie ukryte pokłady zapomnianego mistycyzmu. Kiedy zainteresowała się pani mistyką żydowską? Jeszcze przed napisaniem “Kochanego Franza” Kabała jest dla mnie pełna niezwykłych obrazów, bardzo inspirująca, poetycka i tajemnicza. To pobudza wyobraźnię. Mistyka pomaga zrozumieć świat? Chyba tak, ale nie w sposób rozumowy, ale właśnie za pośrednictwem obrazów. Dla mnie kabała to poznawanie świata poprzez uczucie. Napisała pani, że w imieniu jest cały los człowieka. Wierzy pani w przeznaczenie? Na pierwszej stronie “Kochanego Franza” piszę, że w imieniu jest cały los człowieka, ale traktuję to raczej jako figurę literacką. Jeśli się nosi hebrajskie imię Amszel (jak Franz Kafka), złożone z trzech tajemniczych liter: alef, mem i szin, a każda z nich ma swoją bogatą symbolikę, to musi w tym być zapisany cały los. Natomiast ja wierzę raczej w pracę nad sobą, w przemianę, w rozwój. Choć także w przypadek. To znaczy, że bardziej ufa pani losowi, niż mu wierzy? Chyba jestem ufna i mam nadzieję, że czuwa nade mną jakaś pozytywna siła czy energia. A jeżeli dzieje się coś złego, to znaczy, że to ma nas czegoś nauczyć. Tak jakby coś nam mówiło: “Uważaj, musisz zrobić coś ze swoim życiem”. Napisała pani: “Zastanawiać się nad żydowską tożsamością to znaczy już ją utracić, ale to znaczy jeszcze się jej trzymać”. Co dzieje się pomiędzy “już” a “jeszcze”? Ta myśl należy do Emmanuela Levinasa. Wydała mi się bardzo trafna. To jest ten trudny, ale życiodajny obszar “pomiędzy”, na granicy. “Już” znaczy, że jestem gdzie indziej. A “jeszcze”, że nadal trwam tam, gdzie poprzednio. Ale co to za obszar między “już” a “jeszcze”?... Tam są pani książki. Tak pan myśli? Pani to zasugerowała. Mottem pani książki “Biały kamień” jest fragment ze “Wspomnień, snów, myśli”Junga. Przypomnę: “Jestem Sierotą, sam; wszakże znajduje się mnie wszędzie. Jestem Jeden, lecz sobie przeciwny(...) Dla każdego jestem śmiertelny, a jednak nie dotyka mnie odmiana czasu”. Ma pani poczucie, że wszystkie pani książki rozgrywają się w tej samej przestrzeni? Postawił mnie pan przed dość subtelnym problemem. Między “już” a “jeszcze”... Ciekawe... Cytat z Junga jest opisem kamienia filozoficznego, czyli tego, co jest efektem przemian. To także, według mnie, niezwykły opis ludzkiego wnętrza, Jaźni. Coś umarło, żeby się przemienić, coś narodziło się na nowo. Pisanie książek jest dla mnie uczestniczeniem w rytuale przemiany. Pisząc przemieniamy się. Już nie jesteśmy tacy, jacy byliśmy. Jeszcze nie jesteśmy tacy, jacy chcielibyśmy być. Przed nami cel: przemiana ołowiu w złoto, stan Pełni. Ten stan w człowieku jest dla pani najważniejszy? Jest bardzo ważny. Jan Zieliński na łamach “Rzeczypospolitej” napisał, że tematyka, którą pani podejmuje w swoich książkach, jest nie tylko uniwersalna, ale wręcz kosmiczna. Nie boi się pani takich określeń? (śmiech) Bardzo sobie cenię to, co o “Kochanym Franzu” napisał Jan Zieliński, ale w tym wypadku chyba trochę przesadził. Pani się śmieje, a mnie się wydaje, że rozumiem, skąd taka opinia. Pozwoli pani, że udowodnię to, idąc głębiej w świat pani powieści. Na przykład napisała pani kiedyś, że czas pani książek jest mityczny. Co to znaczy? To dotyczyło “Białego kamienia”. Chodziło mi o czas bez początku i końca. Tak właśnie dzieją się historie mityczne. Początek jest końcem, koniec jest początkiem. W “Białym kamieniu” zastanawiałam się także nad tym, jak czujemy się wewnątrz samych siebie. Jaka jest natura naszego czasu psychicznego. Życie psychiczne człowieka widziałam jako ahistoryczne, nie linearne, ale właśnie biegnące po kole. A to, co jest w nas najbardziej wewnętrzne, ukryte, ma charakter pierwotny, mityczny. Mówi pani o patrzeniu w głąb siebie. W jednym z wierszy Katarzyna Miller napisała, że mamy w sobie stołeczek. To bardzo ładne. Mamy w sobie rośliny i zwierzęta. Mamy też młodzieńca, starego człowieka, matkę, babkę. Możemy mieć i stołeczek. Kto nie mógłby znaleźć się w pani książce, w pani świecie, w pani mitycznym czasie? Nie wiem, czy jest ktoś taki. Chyba nie chciałabym ograniczać sobie pola działania. Być może nie umiałabym się wczuć w duszę przywódcy, tyrana? Myśli pani, że prześladowca mógłby być pani bohaterem? Znając pani książki, jestem prawie pewien, że nie. (śmiech) Podszedł mnie pan... Ale ja stawiam sobie trudne zadania, więc skoro to byłoby dla mnie wyzwanie, może stworzę bohatera-prześladowcę. Z tym, że z problemem prześladowców to nie taka prosta sprawa. Wszyscy mamy w sobie ofiarę i prześladowcę jednocześnie. Mój bohater, Franz, był swoim własnym prześladowcą, choć przemocy chciał uniknąć za wszelką cenę. Nie uniknął jednak. Muszę jednak powiedzieć, że wolę bohaterów, którzy są dobrzy, łagodni, a ja widzę ich w kręgu światła, choć niektórzy mają w sobie niepokojące mroki. Powiedziała mi pani, że bohaterowie pani książek domagają się przypominania, chcą, żeby kontynuować ich losy. A zatem może Franz nie jest najważniejszą postacią pani ostatniej powieści. Może to dla jego zapomnianych przyjaciół napisała pani tę książkę... Moim pierwszym pomysłem było rzeczywiście danie szansy tym, którzy stoją trochę w cieniu wielkiego Kafki. Do takich osób, o których wiemy mało, należy Icchak Lowy, aktor żydowski, przyjaciel pisarza, Madame Czyżyk, także aktorka, platoniczna miłość Kafki, Greta Bloch, tajemnicza przyjaciółka narzeczonej, Julia Vohryzek, która przeszła przez jego życie cicha i chyba skrzywdzona czy Dora Diamant, ostatnia jego miłość. To są pierwowzory moich bohaterów. Pisałam tę powieść także po to, żeby przypomnieć ich świat i pozwolić im jeszcze raz odnaleźć się w tym świecie. Potrzebuje pani swoich bohaterów? Tak. Dzięki nim mogę poznać siebie. Powoli chciałbym odkryć motyw kosmiczny pani światów i charakter bohaterów. W eseju publikowanym przed kilku laty napisała pani: “Moi bohaterowie mają potrzebę scalania, dążą do pełni, do całości, niezależnie od mijającego czasu, niezależnie od historii (...) Obdarzeni zostali pamięcią i łaską nadziei”. Nadziei na co? Właściwie żaden z moich bohaterów nie jest człowiekiem zrozpaczonym, choć każdy na swój sposób, nawet mała bohaterka “Leć do nieba”, doznaje okrucieństwa świata. Moi bohaterowie są po stronie nadziei. Chciałaby pani, żeby pani książki dawały nadzieję? Tak. Czy pisarstwo może w ogóle dawać nadzieję? Mam taką nadzieję. Czy taka wiara w literaturę nie jest naiwna? Nie. Nawet jeśli książka trafi do jednej tylko osoby, jeśli pobudzi jakąś strunę wrażliwości, to spełni swoje zadanie. A może z naiwności rodzi się prawdziwa wiara? Pamiętam, że Zbigniew Bieńkowski napisał o pani pierwszej książce: “Tu żywa jest jeszcze wiara we wszystko, także w niemożliwe, bo to jest naprawdę wiara, a nie imitacja”. We wszystko, to znaczy w co? W to, że wszystko, co dobre, jest możliwe. Tak jak wierzy dziecko. Może to jest ten kosmos? Myśli pan, że to są te kosmiczne tematy? Myślę, że kosmiczne tematy są najbliżej. Spotkanie drugie grudzień 2001 ... tajemniczy ogród Czy pamięta pani swoje pierwsze teksty? Mgliście i chyba nie warto o nich mówić. Dlaczego? Były nieciekawe. To była proza? Tak. Nigdy nie próbowałam pisać wierszy. Te moje pierwsze prozy miały raczej charakter psychoterapeutyczny. Były wyrazem zmagań młodej osoby, która ma nieuporządkowane życie psychiczne i próbuje pomóc sobie pisaniem. Czy literatura nie powinna pełnić funkcji terapeutycznych? Prawdziwa literatura chyba zawsze jest jakąś formą terapii. Pomaga w procesie dojrzewania. W taką literaturę najbardziej wierzę. Ale utwór, oprócz przeżycia, odreagowania, musi również mieć formę. W tych swoich pierwszych tekstach poddawałam się tematowi, formę pozostawiając intuicji. Zresztą intuicja mnie nie zawodziła. Mimo to było to pisanie mało oryginalne, wtórne. W młodości chętnie naśladowałam pewne style pisarskie. A jeśli naśladowałam, to chyba jednak myślałam o formie. Własnej nie miałam, wobec tego brałam ją od innych. Z przyjemnością podrabiałam styl Balzaka, oczywiście tłumaczeń Boya Żeleńskiego. To był szczególny sposób uczenia się pisania. Może zresztą całkiem skuteczny. Choć nie przeglądam starych walizek, ostatnio trafiłam na tekst, który pisałam, mając może szesnaście lat. Nie poznawałam siebie. No cóż, byłam wówczas inną osobą niż dziś. Czy naśladowanie Balzaka wpłynęło na pani zainteresowanie powieścią, potrzebę obszernej formy? Z pewnością. Lubiłam czytać również Maupassanta, Conrada, Iwaszkiewicza – czyli prozaików realistów. Być może od nich wzięłam pewną umiejętność pracy nad dużą formą. Nawet kiedy pisałam opowiadania, miały rozmach, wielowątkową fabułę. Pani ostatnia powieść “Kochany Franz”, jest właśnie taką klasyczną, wielowątkową opowieścią, jakby zakorzenioną w Balzaku... Szukałabym tu raczej wpływu czy inspiracji “Niebezpiecznych związków”. Zafascynowała mnie forma powieści w listach, która jest bardzo trudna, ale daje olbrzymie możliwości. “Kochany Franz” pisany jest według wzorów klasycznej powieści osiemnastowiecznej - osobne głosy, wiele postaci, brak jednego narratora. Tak, to było prawdziwe wyzwanie. Kiedy zdała sobie pani sprawę z tego, że pani życie jest nierozerwalnie związane z pisaniem? Dopiero po napisaniu drugiej książki. Może wcześniej nie chciałam się do tego przyznać? Byłam onieśmielona, niepewna, a do pisania przywiązywałam wielką wagę. Literatura była dla mnie czymś na granicy życia i śmierci. Decydując się na pisanie i na publikowanie, musiałabym wziąć na siebie wielką odpowiedzialność. Z tego powodu wolałam siebie oszukiwać. Mówiłam sobie, że to nie jest moja najważniejsza sprawa. Byłam też przekonana, że trzeba czegoś dokonać, żeby nazwać siebie pisarzem. Dopiero po wydaniu “Białego kamienia” uznałam, że mam prawo nazwać siebie pisarką. Pisała pani zawsze, ale zadebiutowała późno. Pracowała pani jako redaktor w Czytelniku i pisała do szuflady. Czy tamta praca wpłynęła na charakter pani powieści? Chyba jednak nie. Praca redaktora polega na czytaniu i odrzucaniu tekstów, których autorzy nie są jeszcze pisarzami. Doświadczenia redaktora, który kocha literaturę, są przerażające. Przez kilka lat czyta kilkaset maszynopisów, a może w trzech widać talent, reszta jest nic niewarta, oczywiście w sensie literackim. Praca redakcyjna może zabić potrzebę pisania. Być może pisałam przeciwko frustracji, że tylu pisze, a to nie ma wartości. W którym momencie podjęła pani decyzję opublikowania pierwszej książki? Dokładnie już tego nie pamiętam. “Leć do nieba” miało początkowo osiemdziesiąt stron. Nie miało fabuły. Były to raczej luźno powiązane obrazy. Pokazałam maszynopis znajomym redaktorom. Zainteresowali się nim, ale poprosili, żebym tę opowieść rozbudowała. Dwa lata nad tym pracowałam. Wciąż nie czułam, że tekst jest gotowy. Mąż zdecydował za mnie i zaniósł go do wydawnictwa. Tym razem maszynopis przyjęto do druku. O wszystkim dowiedziałam się po fakcie. Czułam się z tym lepiej. Nie ja podjęłam decyzję. Wciąż wolałam oszukiwać siebie, że pisanie mnie nie dotyczy. Książka “Leć do nieba”, jak sama pani mówi, jest opowieścią o kresie dzieciństwa. Jakie było pani dzieciństwo? Cudowne. Do dziś nie mogę zapomnieć tamtych doznań i wrażeń, wciąż z nich czerpię, choć to źródło nie ma już tak żywego pulsu, jak dawniej. Mikroświatem mojego dzieciństwa był ogród. Wtedy wydawało mi się, że wielki. Kiedy zobaczyłam go niedawno, gdy po czterdziestu latach odwiedziłam tamto miejsce, okazało się, że w rzeczywistości był bardzo mały. Miasteczko, w którym mieszkałam, było mizerne, biedne i zaniedbane. Trudno wyobrazić sobie, że można w nim było przeżyć tyle wspaniałych chwil. Najlepiej pamiętam sześć pierwszych lat życia, sześć i pół, dokładnie licząc. Każdy dzień był przecież nieskończonym obszarem czasu. Świat dorosłych istniał, ale nie bardzo mnie obchodził. Pamiętam głównie zwierzęta, robaki, zakamarki wśród krzaków, zapachy... Jak czuła się pani wracając po latach do krainy swojego dzieciństwa? Z tamtych czasów zapamiętałam nie zabrukowane uliczki. Wypełnione wodą rowy i piaszczysto-gliniastą drogę. Choć teraz są tam krzywe chodniki, wszystko wygląda tak samo. Miałam wrażenie, że nawet spotkani na ulicach ludzie się nie zmienili. Moje miasteczko położone jest blisko Warszawy, która zmienia się codziennie. Tam czas stanął w miejscu. Długo stałam przed domem mojego dzieciństwa. Jakoś nie mogłam stamtąd odejść, jakbym na coś czekała. W pewnej chwili z domu wyszedł chłopczyk. Podszedł do bramy i przycisnął buzię do drucianej siatki. Miał mniej więcej sześć lat i wielkie niebieskie oczy. Patrzył na mnie. To było niesamowite. Tak samo stałam kiedyś za tą bramą i patrzyłam na przechodzących ludzi, tylko to było czterdzieści lat wcześniej. Czy “Leć do nieba” jest opowieścią o pani dzieciństwie? Tak. To była ta pierwsza książka, taka jaką każdy mógłby napisać, zanurzając się we własnej przeszłości. Przez długie lata kultywowałam pamięć o dzieciństwie: pamiętałam sny, obrazy, zapachy, dźwięki, imiona i twarze. Bardzo chciałam powrócić do tamtego czasu. Kiedy zaczęłam pisać, poczułam, jak wracam do tamtych lat, a zarazem zamykam tamten świat. Skąd ta potrzeba pielęgnacji, wydawałoby się, tak nieważnych czy ulotnych doznań? Może z lęku przed światem, odpowiedzialnością, dorosłym życiem? Cofam się, bo w przeszłości jest moje oparcie. Większość ludzi mówi, że nie pamięta swojego wczesnego dzieciństwa. Podobno pamiętają je osoby melancholijne, nieśmiałe, lękliwe, może zbyt wrażliwe i delikatne. W dzieciństwie jesteśmy stwórcami, wymyślamy, czy też określamy swój świat. Dzieciństwo to okres niebywałej twórczości. Później uczymy się przykrych prawd o świecie, a zdolność twórcza zanika. Jaki był pani dom rodzinny? Moje życie podzieliłabym na trzy etapy związane ze zmianą domów. Przez sześć i pół pierwszych lat mieszkałam w brzydkim miasteczku, ale w bajkowym ogrodzie. Kiedy moi rodzice dostali mieszkanie w Warszawie, był schyłek lat stalinowskich. Zamieszkaliśmy w nowym bloku na Mokotowie. Mój ojciec był wówczas młodym naukowcem, fizykiem. Mama nie pracowała. Jej korzenie to była inteligencja warszawska. Naszymi sąsiadami okazali się ludzie, z jakimi dotąd się nie stykałam. W naszym bloku, poza kilkoma pracownikami naukowymi i urzędnikami oraz jednym milicjantem mieszkali głównie przestępcy, ludzie z tak zwanego marginesu, często niezrównoważeni. Dziś myślę, że celowo tak wszystkich wymieszano, że była to swoista “polityka” społeczna. O tym, co działo się w tym jednym domu, w trzech klatkach schodowych, można by napisać powieść. Rozgrywały się tam sceny dantejskie, tragedie, popełniano przestępstwa. Tam trzynastoletnie dziewczynki rodziły dzieci, i tak dzieje się do dziś. Obok nas mieszkał gwałciciel nieletnich, czasami na krótko wracał z więzienia notoryczny kieszonkowiec, który w wolnych chwilach wyrzucał swoją garbatą matkę przez okno, na szczęście tylko z pierwszego piętra. Natomiast milicjant pewnego dnia o świcie, w wiele lat potem, zastrzelił żonę, postrzelił dwóch małych synów i popełnił samobójstwo. W takim otoczeniu spędziłam wczesną młodość. Moi rodzice izolowali się, odcinali od tamtej rzeczywistości, bierutowskiej, potem gomułkowskiej. Myśleli swoje, ale się z tym nie obnosili. Nie ze strachu, raczej żeby uchronić nas przed schizofrenią, czyli tym, że w domu mówi się co innego, w szkole co innego. I tak nie uchronili. Miałam dość silne poczucie rozdwojenia. W tamtym świecie, w tamtym mieście czułam się okaleczona, i to od pierwszej chwili. Na znak protestu odmawiałam posłuszeństwa, nie chciałam chodzić na spacery. Trwałam w głębokiej depresji. Teraz myślę, że to był może czas intensywnej twórczości. Wyobrażałam sobie inne życie tak mocno, że wyparłam to, co wówczas mnie otaczało. Z okresu szkoły podstawowej właściwie nic nie pamiętam, tylko tamte rojenia i marzenia. Kolejny etap mojego życia związany jest z pierwszym własnym mieszkaniem, na Ursynowie, w dzielnicy, o której można by sporo powiedzieć, ale na szczęście raczej inteligenckiej. Mieszkanie w bloku na Mokotowie było kresem pani dzieciństwa? O tak. Warszawa była końcem bajki. Powiedziała pani w naszej pierwszej rozmowie, że pisanie może być przywoływaniem pytań z dzieciństwa. Jakich pytań? W dzieciństwie nie umiałam stawiać pytań. To było bolesne. Bardzo chciałam wiedzieć, zrozumieć, ale nie umiałam o to spytać. Nie znałam też odpowiedzi. Pamiętam chwile dziecięcych wtajemniczeń, które przeżywałam w ogrodzie dzieciństwa. Już, już zdawało mi się, że zaczynam rozumieć otaczający mnie świat, ale on wciąż wymykał się mojemu rozumieniu. Później, już w Warszawie, usiłowałam określić granice wolności. Zastanawiałam się, dlaczego wraz z przeprowadzką do Warszawy zostałam zniewolona. Do tego stopnia? Tak. To było jak choroba. W Warszawie zaczęły się moje nerwice. Miałam poczucie zagrożenia. Byłam przekonana, że nastąpi jakaś katastrofa, że nie zdążę dożyć dorosłości, bo będzie wojna, spadnie bomba. Chciałam więc przeżyć świat i niedoszłą dorosłość wcześniej. Snułam najróżniejsze opowieści o życiu rodzinnym, o domu, o podróżach. Czytałam też dużo książek. Żyłam w świecie odrealnionym. Nerwicowy charakter, poczucie nieuchronnej katastrofy zbliżyło panią do późniejszego bohatera pani książki, do Franza Kafki? Kafka miał bardziej skomplikowane życie wewnętrzne. Jego dzieciństwo nie było chyba szczęśliwe. Jako dziecko doznawał szczególnego rodzaju przemocy. Moje poczucie zagrożenia nie mogło brać się jedynie z chorej wyobraźni, moich urojeń. Zagrożenie tkwiło w świecie, który mnie otaczał. Nie mówiło się o wojnie, ale dorośli mieli jeszcze wojnę pod skórą. Dziecko mniej wrażliwe może tego nie odczuwało, ale dziecko nadwrażliwe, jakim byłam, na pewno tak. Twórczość Kafki wyrasta z lęków. Czy pani książki również zrodziły się z lęków? Być może. Lęków było i jest tak wiele. A pisanie to jedna z tych dziedzin, które są szczególnie skuteczne w walce ze złem, z przemocą, ze strachem. Wyobraźnia potrafi koić lęk. Czy na pograniczu dzieciństwa i dorosłości poznajemy takie wartości, jak na przykład tolerancja? Nie wiem, kiedy dziecko zaczyna wychwytywać z otoczenia to, czym to otoczenie żyje. Może bardzo wcześnie. Zanim jeszcze zacznie mówić. Wśród tych wartości, jakie wyniosłam z domu rodzinnego, tolerancja jest na pewno jedną z najważniejszych. Uczył jej mnie głównie ojciec. W wieku czternastu, szesnastu lat, czyli na granicy mojej dorosłości, ojciec prowadził ze mną rozmowy, które były dla mnie wtedy trudne. Mój ojciec jest człowiekiem sceptycznym, fizykiem, umysł ma ścisły. Dla niego wszystko było względne. Dla młodej osoby względność jest niepokojąca. Chce się wiedzieć wszystko na pewno. Świat widzi się czarno-biało, a tu jakaś niepewność, niuanse, wielość możliwości. Ojciec nauczył mnie, że racje innych trzeba szanować. Mama miała inny temperament. Była bardziej żywiołowa, wybuchowa. To mniej współgrało z tolerancją. Ponosiły ją emocje, bywała więc niesprawiedliwa w swoich ocenach. Te dwie, tak różne, natury wiele mnie nauczyły. Ksiądz Jan Twardowski napisał, że tolerancja musi mieć swój instynkt obronny. Granice tolerancji muszą być ograniczone. Nie można godzić się na wszystko. Tolerancja wobec zła będzie po prostu rodzajem przemocy. To zgoda na rozprzestrzenianie się zła. Tego nauczyłam się już nie od ojca, ale od Franza Kafki. spotkanie trzecie styczeń 2002 ... dusza jest z tyłu głowy Powiedziała mi pani, że coraz częściej wraca do historii swojej rodziny. Kiedy zaczęła się pani interesować swoimi korzeniami? Najżywiej ciekawiło mnie to, kiedy miałam dziesięć, może trzynaście lat. Był to czas określania własnej osobowości. Rodzina mojej mamy straciła wszystko w czasie wojny. Nie tylko dobra materialne, również nadzieje, złudzenia. Wydaje mi się, że moja mama wyszła z wojny bez marzeń, wielkich nadziei, na wpół martwa. Nieświadomie przekazywała mi komunikat, że nie warto zabiegać o żadne dobra materialne. Porcelana jest krucha, złoto się topi, meble można porąbać na podpałkę, domy się walą. Także przeszłość, tradycja nie są ważne, bo i one ulegają rozbiciu. Tego nauczyły ją powojenne lata komunizmu. Strata boli, więc żeby nie cierpieć, bądźmy na wpół martwi. Oczywiście nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nasiąkam tą filozofią. Ale... Moja mama będąc taką, jak ją panu opisałam, jednocześnie lubiła opowiadać o przeszłości, o swojej rodzinie, o znajomych, o świecie sprzed wojny. Nie zdawała sobie sprawy z tej sprzeczności. Snuła najpiękniejsze opowieści. Na przykład o mojej prababce, która prowadziła w Warszawie salon literacki. O moim pradziadku, znanym architekcie. Mój pradziad zaprojektował wiele pięknych kamienic. Wszystkie charakteryzowały się wieżyczkami na dachu. Nazwano to stylem Braumana, od jego nazwiska. Zachowały się zdjęcia, i nieliczne domy, które nie uległy całkowitemu zniszczeniu. Na przykład Dom Wedla przy Szpitalnej. Z tym domem wiąże się pewna historia. Bardzo lubiłam chodzić do cukierni, która mieści się na parterze tej kamienicy, i pić prawdziwą gorącą czekoladę, którą tam podają. Lubi to też moja córka. Ostatnio dowiedziałam się, że cukiernia ta, zwana kiedyś “Staroświecka”, została zaprojektowana przez architekta, który projektował ten dom, czyli mojego pradziada. Podawano tam gorącą czekoladę. Było to w latach dziewięćdziesiątych XIX stulecia. A zatem przeszło sto lat przetrwało to miejsce, wciąż takie samo, tak samo umeblowane starymi meblami, w Warszawie, tym mieście, które prawie całkiem zostało zrujnowane i gdzie, niestety, nie kultywuje się przeszłości. Mama opowiadała mi także o rodzinnej tradycji powstania styczniowego, o Rafale Krajewskim, naszym krewnym, który wraz z Romualdem Trauguttem został powieszony w warszawskiej Cytadeli. Podobno tuż przed wykonaniem wyroku zdjął z szyi złoty łańcuszek z medalikiem i zawiesił na szyi swojej siostrzenicy. Niestety krzyżyk zginął w późniejszych czasach, czego wszyscy bardzo żałowali. To była relikwia rodzinna. Syciłam się tymi opowieściami. Mówiła pani o salonie literackim prowadzonym przez pani prababkę. Odbierając Nagrodę im. Reymonta wspomniała pani, że bywał tam Reymont. W latach 80-tych XIX wieku, Reymont był dosyć ubogi. Moja prababka, owa dama, która prowadziła salon i miała aspiracje artystyczne, wynajmowała mu pokój. Często pożyczał od niej pieniądze. Kiedyś pożyczył też cenną książkę. Sprzedał ją. Zrobił tym mojej prababce dużą przykrość. Prababka wybaczyła mu jednak. Jej salon odwiedzali nie tylko pisarze, ale i filozofowie, malarze. Nie wiem, w której kamienicy się to działo. Być może tej przy placu Unii Lubelskiej, która przetrwała do dziś i jest piękna. Z balkonu tamtego mieszkania oglądano loty pierwszych szybowców na Polu Mokotowskim w roku... W którym to mogło być? Na początku dwudziestego wieku. Prababka była chyba dzielną kobieta, jak na tamte czasy. Mąż, ją porzucił i wyemigrował do Ameryki z aktorką. Prababka została z trójką małych dzieci. Po wielu latach oczekiwania na powrót marnotrawnego małżonka pojechała do Rzymu, do papieża, z prośbą o rozwód. W czasie audiencji papież pobłogosławił ją i powiedział “Czekaj, córko, mąż wróci do ciebie”. Oczywiście nie wrócił, a babka musiała sama sobie radzić. Z jakiego powodu opowieści rodzinne są dla pani ważne? Czułam zawsze, że pochodzę z XIX wieku, że to mój czas, że moim miejscem jest dawna Warszawa. A jednak Warszawę wspomina pani jak najgorzej, skąd ta rozbieżność? Warszawa powojenna to zupełnie inne miasto. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jest coś dziwnego w dzisiejszej Warszawie. Jakiś chaos, brak zakorzenienia, rozbicie. To miasto jest martwe. Nic dziwnego. Zostało przecież prawie całkiem zniszczone. Tu nie ma ciągłości pokoleń tak jak w Paryżu, Pradze czy choćby Krakowie. Tu miejsca trzeba oswajać, odnajdując elementy przeszłości albo dając nowym przestrzeniom coś szczególnego, własnego, albo czytając książki pisarzy, którzy w Warszawie widzieli to, czego my dostrzec nie możemy. Takimi pisarzami są: Tyrmand, Białoszewski, Konwicki. Czy Warszawa staje się dla pani ważna? Jaka jest pani Warszawa? Nie lubię tego miasta, ale jednocześnie czuję się jakoś odpowiedzialna za to, co się tu dziś dzieje. Przyglądam się wszystkim tym miejscom, które były dotąd puste lub porośnięte chwastami. Jestem nieufna, kiedy widzę, że miejsca te zostają otoczone byle jakim płotem, a za nim kopią wielką dziurę. Wiem, że niedługo będzie tu dom, jeszcze brzydszy niż te wokół. Boję się tych zmian. Wolę, żeby nadal pleniły się chwasty. To bardziej odpowiada temu, co stało się tutaj wiele lat temu. To jest przecież miasto umarłych i ruin. Naprawdę autentyczna jest być może tylko kanalizacja, bo nie została zniszczona, i do dziś korzystamy z dawnych kanałów. Reszta wydaje mi się smutną atrapą. Oczywiście nie zawsze tak to widzę. Czasem coś pobudza moją wyobraźnię i zmysł estetyczny, ale rzadko. A moja Warszawa to byłaby chyba taka, o którą dbaliby ludzie z sercem, a nie urzędnicy myślący tylko o własnym interesie. Miasto przyjazne dla ludzi, psów, ptaków i oczywiście dla drzew. Czy powieść “Biały kamień” jest pani historią rodzinną? “Biały kamień” zawiera pewne elementy historii rodziny mojego ojca. To zupełnie inny świat niż świat rodziny mojej mamy. Środowisko rzemieślnicze z Lubelszczyzny, bliskie kresy, inni ludzie, ale może nawet bardziej inspirujący. Wiele języków, religii, kultur, pograniczność. Świat otwarty, pełen możliwości. Bohaterem tej książki rzeczywiście jest pani pradziadek? Oczywiście nie. To kompilacja kilku postaci. Nosi również pewne moje cechy. Obdarzyłam go własną nadwrażliwością. Czy pisząc tę książkę, szukała pani swojej tożsamości? Chciałam odnaleźć swoją przestrzeń psychiczną i określić miejsce, z którego się wywodzę. Świat pogranicza. Czego dowiedziała się pani o sobie z “Białego kamienia”? Że jestem zdolna do akceptacji, do zgody na świat, że widzę również jego jasną stronę, że ważny jest dla mnie świat zmarłych, którzy wciąż dopominają się, żeby o nich myśleć, a może nawet pisać. Chyba mam zdolność komunikowania się z tamtym światem. Może pisarz jest medium? Wychodzi poza swój krąg, poza własną wrażliwość i sięga dalej. Granice rzeczywistości i wyobraźni łatwo się zacierają. Piszę, i zapominam o tym, co jest wymyślone. Świat wymyślony staje się tak agresywny, że odczuwam go prawie namacalnie. Mówiłam już: dla mnie pisanie jest mówieniem o życiu i śmierci. Co czuła pani stwarzając historię Pradziadka z “Białego kamienia”? Radość. Zadawałam pytania i nasłuchiwałam, czy odpowie. Zazwyczaj odpowiadał. Trwało to przynajmniej kilka lat. Postaci z tej książki tworzyły się na moich oczach. To koiło lęki. Przed czym? Przed przemijaniem, przed śmiercią – czułam, że stwarzam coś poza granicami rzeczywistości. Uwierzyłam, że istnieje ciągłość. Jung twierdził, że jesteśmy powołani, aby dopełnić to, co zamierzyli nasi przodkowie, ale czego nie zdążyli zrealizować. Wierzę, że wraz ze śmiercią człowieka jego świat nie odchodzi. Ja dopełniam zamierzenia moich przodków, a sama być może spełnię się w kolejnych pokoleniach. To krzepiąca myśl. Jak wyobraża pani sobie biały kamień? Jako obły, ciepły kształt mieszczący się w dłoni. Mimo że jest ciepły, nie jest żywy. Nie jest jednak pozbawiony ducha, tyle że nie czuje i nie cierpi. Pamięta pani, “gdzie jest dusza”? Pomiędzy. No bo gdzież by była? Dlaczego zadałem takie pytanie? A... [śmiech]... takie pytanie zadaje Kazio Gil w “Leć do nieba”. I gdzie była? No właśnie gdzie? Już nie pamiętam. Z tyłu głowy. Rzeczywiście. Kazio uderzył się w tył głowy. A ja powiedziałam, że dusza jest pomiędzy. Miałam rację. Jest pomiędzy głową a resztą ciała u Kazia Gila. U mnie pomiędzy światami. Rozmawiał: Remigiusz Grzela

Książki tego autora: